wtorek, 6 maja 2008

Bbiina, 6 maja 2008

Nie widziałam tu droższej książki. Wydałam 133.000 szylingów (około 100 dolarów) na „Pax Musevenica. The history of the regime”. Siedem razy droższa niż autobiografia papy Museveniego „Zasiewając ziarnko gorczycy” czy inne książki opiewające fenomen ugandyjskiego wątpliwego dość systemu „jednopartyjnej demokracji”.

Oddaję się tematowi poczucia wspólnoty, konstytutywnej wartości dla historii Afryki i Ugandy. Szef plemienia historycznie był zazwyczaj ojcem klanu, dzięki temu całe grupy trzymały się razem. Duch jedności, który zwalczył na tym terenie kolonializm, jest dziś przeszkodą na drodze do demokracji, powodem korupcji i neopaternalizmu. O tym będę nadawać w najbliższą sobotę w „Raporcie”.

Mrówki w klawiaturze

W moim laptopie zalęgły się mrówki. Jest to dość zabawne spostrzeżenie. Całe kolumny wymaszerowują przy dotknięciu klawiatury komputera.

Zresztą nie tylko w laptopie. Jeden szlak prowadzi niestety przez moje łóżko, co wiąże się z uczuciem delikatnego łaskotania części ciała narażonej danej nocy na kontakt z intruzem. Pozwolę sobie nie zagłębiać się w szczegóły, pomimo że mrówka nie omieszka zajrzeć w najmniej dostępne zakątki mojego ciała. Jedyną myślą, jaka pozwala mi odnosić się zwycięsko do tej niepisanej bitwy jest fakt, że mrówki jadłam, i to o wiele większe. Do najsmaczniejszych jednakowoż nie należały, honorów im więc składać nie trzeba.

U Matki Boskiej za piecem, 14 kwietnia 2008

Spędzam noc u średnio zamożnej rodziny. Kąpiel tutaj różni się nieco od kąpieli w Namugongo i Bbinie. Prysznic według metody na mały ręcznik. W prosty sposób można stojąc w misce umyć się całemu przy pomocy dwóch kubków wody – miskę zapełniając jedynie do połowy. Dla mnie przewidziany był jeden kubek i dałabym radę, ale długie włosy wymagają spłukiwania. Być może inaczej będzie to wyglądać, gdy w najbliższy weekend dam sobie zapleść warkoczyki.

Metoda na miskę różni się nieco od metody na obóz dla uchodźców. Tam główną zasadą jest zamknięcie oczu nie przestrzegając jej można nie wytrzymać pobytu w maciupcim wychodku – karaluchy chodzące po ścianach spasione są do siódmej potęgi.

Jednak najlepsza jest metoda na ciepłą wodę w Bbinie. Sączy się ciureczkiem, polewam głowę cienką strużką i gęba mi się śmieje. Woda ciepła.

Przezabawna rodzinka. Wujek muzułmanin, Agnes katoliczka, nieustannie się modli. Przed gumą do żucia, wypiciem wody, przed odpaleniem lokalnego Radia Maryja o 5 rano i po, zaraz przed mszą o 6.20. Pacierz przed figurą Matki Boskiej przed wejściem do kościoła i po zakończonej mszy (Agnes powtarza, że dzięki mszy w radiu zna Ewangelię jeszcze przed nabożeństwem. Prawdziwy fanatyzm religijny, różaniec za różańcem, no i przeszkadza moje klikanie w klawiaturę.

U Agnes odkrywam, że klękanie przed wujkami daje specjalne przywileje. Od razu jesteś potraktowana/y jak domownik. Od momentu uklęknięcia obowiązuje porozumiewanie się bez słów. Ugandyjska kultura wobec niezwykłych upałów musiała wykształcić system gestów i mimiczny kosztem jak najmniejszego wysiłku ciała. Często nie słyszę odpowiedzi na moje pytania, lecz otrzymuję potwierdzenie rozmówcy delikatnie unoszącego brwi. Nawet, gdy jestem wtulona w plecy kierowcy boda-boda, wiem, że gdy milczy – mówi tak. Potwierdzenie przez bycie. Byt, który w sobie zawiera słowo tak.

Antagonizmy. My i oni

Baby Cool – to miejscowy piosenkarz, którego hit zrobił swojego czasu w Ugandzie furorę. Wszyscy powtarzali wtedy słowa popularnej piosenki: bafudde, bafudde - „oni nas nienawidzą”. Do dziś napis zdobi lokalne taksówki matatu i boda-boda.

Oni. Dokładnie nie wiadomo, kim są, ale wiele relacji rozpatruje się tu w kategoriach my i oni. Oni to ci, którzy nas obmawiają i są nam nieprzychylni, bo my się dorobiliśmy, bo nasz statut majątkowy się poprawił. „Chcieliby, byśmy się podzielili - my przywykliśmy do wyższych standardów. Bafudde.”

„Mają tyle pieniędzy. Zbywa im. Dlaczego się nie podzielą? To, co mają, dostali w darze od Boga, dlaczego dziś sobie zawdzięczają dobrobyt, w jakim przyszło im żyć? Woda sodowa uderzyła im do głowy, bafudde, bafudde.”

Tym słowem określa się odrzucenie przez pozostałych. Przez Nich. Bunt.

Pieniądz dzieli miejscowych i miejscowych. Dzieli czarnych i białych, ale dzieli też czarnych i czarnych. Ta antagonistyczna relacja jest dziś w Afryce typowa nie tylko dla różnych ras, ale także dla różnych klas. Nie trzeba wywodzić się z klasy wysokiej, by do niej należeć. Pieniądz określa klasę. Słowo nuworysz nie istnieje i jest pomijalne. Nie istotne „kiedy”, ale „czy”.

W drodze do Gulu, 3 kwietnia 2008

Sprzedawcy zza okna stale nagabują siedzących w autobusie. Wyciągają szyje i ręce: mięso na patyku, banan, woda, mango. „Mango? Niemyte? Nie dziękuję.” - „Masz w prezencie”: młoda dziewczyna wciska mi do wyciągniętej za okno autobusu ręki. Uśmiecham się ciepło. Wyciągam ręce i owoc za okno, by przemyć je w wodzie z butelki. Ochotę na mango przepłacę siedemdziesięcioma kilometrami wyciągania sobie włókien soczystego i rześkiego mango z pomiędzy zębów. Nie mam na nie sposobu. Teraz rozumiem, dlaczego Monika usilnie nakłaniała mnie przed wyjazdem do zabrania nitek do zębów. Nie wiedziałam tylko, że powinnam mieć je stale przy sobie. Próbuję wygrzebywać opakowaniem po herbatnikach, moją starą wizytówką – bezskutecznie. Jak głupia siedzę z palcami wetkniętymi pomiędzy żuchwę górną i dolną, próbując wyłuskać choć jedną niteczkę. Mój sąsiad widząc moje poczynania wreszcie lituje się i sprzedaje mi sposób swoich dziadków: rękaw koszuli. Eureka! „Nyerere, dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej? Gdybyś nie milczał, oszczędzone byłyby mi długie godziny dłubiania”. „Myślałem, że jako biała nie będziesz skłonna wkładać sobie bluzki do buzi.” Wzruszam ramionami, znów niedogodnościami przepłacam kolor skóry.

Metoda na materiał jest skuteczna, zabiego trwa zaledwie 10 minut, odbywa się przy pomocy suchych kawałków rękawa. Szeroko się uśmiecham. „Czysto” – orzeka towarzysz podróży.

Nade mną gwiazdy, tuż obok obóz dla uchodźców i granica z Sudanem. Siedzimy przed chatą, w której będę spała z rodziną Nyerere, który mnie tu zabrał. Wczoraj nagrywałam szefa obozu w Gulu, który zna Kony’ego. Kazał wszystkich w domu pozdrowić.

Atrybuty męskości, 20 marca 2008


Na skwerach Kampali lądują wielkie marabuty i kleszczaki afrykańskie. Pastwią się nad resztkami wydłubanymi ze sterty śmieci.

W Ugandzie brak romantyzmu, mało na ulicach delikatności. W mieście Trudno spotkać wróbelka, słowika, mało uwagi poświęca się niewielkim ptaszkom. Dominującą jest obecność kleszczaków, wielkich marabutów, gąsiorów, indyków z grubą gardzielą. Atrybuty i symbole męskości przeważają w tutejszej przyrodzie. Dobrze jest, gdy coś zwisa, gdy się przelewa. Naładowane do granic możliwości pickupy i rowery wożące po kilkadziesiąt kilo bagażu, obwisłe kobiece piersi, zamiatające o ziemię skrzydła próbujących unieść się do lotu ptaków; przy lądowaniu ledwo dają się złożyć; przyrodzenie słonia, ciągnące się po trawie. Obfite kształty sunących powoli ulicami Ugandyjek, wydatne policzki i wyłupiaste oczy. Także ich wzrok przyciąga to, co wzbudza pożądanie, jest w pewien sposób w nadmiarze.

Nie tęsknię za ckliwym europejskim romantyzmem i gestami bez pokrycia. Za push-upami i cukierkową modą, pretensjonalnym rowerem z lat trzydziestych z piękną, długowłosą pasażerką w groszkowej spódnicy. Za i-podem wystającym z kieszeni wyprasowanych w kant spodni od Versace. Zapomniałam już smak wytrawnego wina, nawet wielofunkcyjny piekarnik parowy nie jest dla mnie sekretem genialnego smaku potraw.