sobota, 28 listopada 2009

Para - buch!, 6 listopada 2009

Puff - jak gorrrrąco! Duszno, wilgotność, moskitiera, w salezjańskim pokoju – jak zawsze - zapach starych materaców i drewna, kurzu i strychu, na zewnątrz słodko-kwaśna woń owoców i trawy. Słychać za oknem cykady buzujące nocą i chmary unoszących się do lotu ptaków za dnia. Świat równikowy zastygł w oczekiwaniu na rozładowującą ciśnienie porę deszczową. Na razie próbują z napięciem radzić sobie wielkie wiatraki w pokoju.

Pierwsze dni to jednobrzmiące preludium do serii wydarzeń która jest mi za każdym razem zapisana inna. Czasem jest to projekt pomocowy, czasem dziennikarski, tym razem na chwilę w Ugandzie pojawię się tylko ze względu na przyjaciół.

Nabrzmiałe z gorąca mam stopy i dłonie, brakowi komfortu towarzyszy z początku brak znalezienia sobie odpowiedniego miejsca. Uderzyły we mnie zapachy, kolory, duchota i zgiełk, uradowała zaś znajomość sytuacji na ulicach i w domach, wytęsknione gesty, uśmiechy i spojrzenia. Zapomniałam już, że uśmiech może być aż tak szczery – moje usta od kilku miesięcy zamarły w skrzywieniu – wspomnieniu rozpromienionych twarzy mieszkańców Afryki Środkowo-Wschodniej.
Internet z roku na rok lepszy. No raj na ziemi.

Jak na początku każdego pobytu, łapię się na gestach na które nie powinnam sobie pozwolić – przełykam krople wody po umyciu zębów, dotykam ust palcami, chodzę na bosaka. Muszę się bardziej pilnować – przechodzi przez myśl.

Przy tak gwałtownym zderzeniu, jestem najbliżej Afryki. Staram się wiele zapisać, by umieć wytłumaczyć przyjaciołom w Polsce, że, łyk tutejszej wody - a wydaje mi się, że daleko mi od postradania zmysłów - ma inny, pełniejszy smak. Afrykańska woda jest - w odróżnieniu do zakupionej w Europie – po prostu mokra.

sobota, 11 lipca 2009

Porządek świata, 5.05.2008

Moja ciekawość, jak wygląda prawdziwy porządek świata nie zaczęłaby się gdyby nie propozycja Magdy.
- Helena, chcesz odpocząć? - zaproponowała o świcie - Pojedź ze mną dziś do Buvumy, na prawdziwą afrykańską wieś - mam zawieźć wynagrodzenie tamtejszej kadrze nauczycieli.
Kilka godzin później przedzierałyśmy się na motorze, cienką, polną drogą, która wije się jak wąż wśród gęstego buszu. W bujnej, zielonej trawie udało nam się wypatrzeć wymalowanego jak na herbie, koronnika szarego - symbol Ugandy. Po kilku kilometrach przywitała nas Buvuma - odsłaniała swoje oblicze bez zażenowania i ceregieli - wzdłuż ścieżki spacerowały kilku- i kilkunastoletnie dzieci z motykami, mężczyźni częściej pokazywali nagi tors a kobiety siedziały przy dymie palenisk. Dotarłyśmy do starej szkoły, właśnie była przerwa, więc dzieci zajęte były ulubioną czynnością - wydłubywaniem z ceglastego muru czerwonych mrówek na drugie śniadanie. Do Magdy podszedł kierowca motocyklu, jej przyjaciel ze szkoły w Bombo:
- Panienko - zwrócił się grzecznie - motor złapał gumę i musimy zadzwonić na misję, by wyholowali maszynę z buszu.
Hindus-misjonarz przybył prędko, załadowaliśmy motor na pickupa i wybraliśmy się w drogę powrotną. Nagle Hindus zatrzymał samochód. Spojrzałyśmy po sobie z Magdą - usłyszałyśmy tajemnicze stwierdzenie, że misjonarz musi jeszcze "rozprawić się" we wsi z mieszkańcem, którego krowa wyprowadzana była według relacji świadków na
poletko należące do misji. Trzasnęły drzwi białego samochodu A ksiądz szybkim krokiem udał się w kierunku rodziny przycupniętej przed przydrożną chatą. Zaczęła się awantura. Naraz wbrew sprzeciwowi rozpaczającej kobiety Hindus chwycił jedyną kozę rodziny, zawołał na kierowcę, by ten przywlókł sznur i zaraz miałyśmy na pickupie wierzgającego i krzyczącego współpasażera. Nie mogłyśmy wyjść z osłupienia.
- Dlaczego? - dopytywałyśmy się duchownego - przecież ksiądz im zabiera ich zwierzę. -To kradzież, cisnęło mi się na usta.
- Z nimi tak trzeba – odparł zdenerwowany - jeśli nie pokaże im, że ja tak na poważnie, to mnie zignorują i krowa nadal będzie pasła się na misyjnym polu. Powiedziałem im - jeszcze jedno wykroczenie i zarżnę sobie zwierzę na kolację.
Przypomniały mi się słowa pewnego polskiego misjonarza z Namugongo, że nie cierpi Hindusów z najniższych kast, którzy zalewają Ugandę, odreagowując swoje kompleksy.

----------

W Afryce zetknęłam się z różnymi postawy misjonarzy. Byli oddani sprawie, poświęcający los nieznanym potrzebującym, byli i tchórze i zdrajcy, którzy rozpływali się w papierach kościoła, byli też poczciwi duchowni, niepotrafiący jednak odmówić sobie poczucia wyższości nad innymi nacjami. Polski ksiądz w Zambii tłumaczył mi kiedyś, że nie wolno uświadamiać Afrykanów, że są narodami.
- Nie są gotowi - tłumaczył - by brzemię niewolnictwa opisywać im w kategoriach ludobójstwa, by biały przyznał się do wprowadzenia chorych podziałów na mapie Czarnego Kontynentu. Dlatego biały używa słowa "plemię", bo "plemię" to już nie "naród", prawda?.

c.d.n.

Buvuma, w poszukiwaniu mrówek





Mrówki, tym razem nie w klawiaturze



FOTORELACJA Z WYPRAWY DO BUVUMY-PICASA

sobota, 4 lipca 2009

Why Africans Can’t Be Terrorists

Kampala, Documentary Production Company ‘Media Plus’. When you enter it in the basements of Serena Conference Centre, on the red wall on the right you will see a printed page with a joke made by Africans themselves.

Why Africans Can’t Be Terrorists

1. We are always late; we would have missed all the 4 flights.
2. Pretty girls on the plane would distract us.
3. We would talk loudly and bring attention to ourselves.
4. With food and drinks on the plane, we would forget why we’re there.
5. We talk with our hands; therefore we would have to put our weapons down.
6. We would ALL want to fly the plane.
7. We would argue and start a fight in the plane.
8. We can’t keep a secret; we would have told everyone a week before doing.
9. We would have put our country’s flag on the windshield.
10. We would all have fallen over each other to be in the photograph being taken by one of the hostages.

wtorek, 23 czerwca 2009

Pięćset lat samotności

Zanzibar 21/10/08

- Na dobry początek proponuję na ostatni w historii ludzkości targ niewolników – rzucił taksówkarz zdanie niczym rękawicę, wyzwanie. Bez zmrużenia oka podjęłam. Jasne, super.
Po wyjściu z taksówki, zaczęłam się rozglądać – nigdzie żadnego targu, tylko ten kościół. W moje zagubienie wbiegł naraz przewodnik i bez zapytania zaczął opowiadać o tajemnicach anglikańskiego kościoła i lochów.

Z rozhukanych ulic zanzibarskiego Stone Town w ten oto sposób wstąpiłam w dziwnie głuche miejsce - przewodnicy nawet poza kościołem rozmawiali zniżonym głosem. Tu wszędzie jest sankturarium – wszepnął mi do ucha przewodnik przedstawiający się jako Tanzanian Boy. Obserwując pilnie reakcje mojej twarzy dodał - na gruzach targu zbudowano ten anglikański kościół.

- Jesteśmy na Zanzibarze, tu ściągano niewolników z całego niemal kontynentu. Wiesz ilu przeżywało pieszą wędrówkę z głębi Afryki na wyspę?
Milczałam jak głupia, wybałuszyłam oczy i wytężyłam słuch.
- 2 niewolników na 5-ciu.

Miejsce nagle stało się dla mnie święte. Ciemne lochy oddawały echo moich głuchych kroków, każdy pisk gumowej podeszwy rozlegał się jękiem. Czuło się zapach niewolnictwa, duszno i krew. Przed oczami przesuwały mi się sceny popychanych, słabych niewolników związanych ciężkim łańcuchem. Wcześniej w Bagamoyo koło Dar es Salaam, skąd wyruszały statki z niewolnikami na Zanzibar, przekrzywiałam twarz w zdziwieniu i zgorszeniu - jak to możliwe, że kajdanami, które wskazywano mi w muzeum skuwano nie ręce a szyje, musiały być jak patyki. Tragarzy z ładunkiem kości słoniowej na plecach ciągnięto z wnętrza kontynentu w wielkim upale, bez pożywienia i luzowania okowów. Bagamoyo oznacza w swahili "odłóż na bok, wyrzeknij się serca". Tu grupy niewolników ciasno przywiązanych do pali w pełnym słońcu jak bydło piły wspólnie z jednego żłobu w oczekiwaniu na sprzedaż.

To masakra, wielkie ludobójstwo, o tym nikt nie mówi - przeszło mi przez myśl. Bohaterami całej historii naraz stali się żywi ludzie. Zrozumiałam, że funkcjonowałam wcześniej w świecie politycznych uniesień i wyświechtanych sformułowań z podręczników do historii i języka polskiego: "handel żywym towarem", "posłuszeństwo" czy "abolicja"... historią niewolnictwa wycierałam sobie usta bez emocjonalnego poparcia, bez współczucia.

Teraz płakałam. Tak jak wcześniej w Rwandzie, przeżywałam właśnie po raz drugi kolejne ludobójstwo Afryki. To były miliony ludzi, dziesiątki lat i milczących pielgrzymek, ludzkie oczy wybałuszone w niemym sprzeciwie.

Nagle sacrum zanzibarskiego targu i bezszelestną ciszę przeciął wysoki kobiecy pisk - "smile". Odwróciłam się. Amerykanki z obwiązanymi łańcuchem szyjami szczerzyły zęby do aparatu. Jedna palcem pokazywała autorowi zdjęć tablice z nazwami firm sponsorskich miejsc pamięci: Tanzania Cigarette Company i Ericsson. Za nasze profanum i za nas zrobiło mi się wstyd.

c.d.n.



23 sierpnia jest Międzynarodowym Dniem Pamięci o Handlu Niewolnikami i Abolicji.


Dziewczynki nabierające wodę w miejscu byłego targu niewolników

niedziela, 21 czerwca 2009

Pojedź do Afryki zagrać w Bao!

(Notatka z 23/10/08)

Lotnisko w Dar es Salaam, czterdziestostopniowy upał, ale terminal ma swój chłód. Kolejny przełożony afrykański lot, wdrapuję się więc na antresolę i zamawiam drogą kawę. Przysiada się Austriak, taki typowy turysta, jeden z tych, co opowiadają ze zdziwieniem za jak małe pieniądze pracują miejscowi. Wypunktowuje ceny usług tragarzy, którzy wnosili jego plecaki na Kilimandżaro. Słucham grzecznie ale też prędko się podnoszę i dziękuję - w końcu w perspektywie jeszcze 5h czekania na lot.

Tak zaczęła się moja miłość do Bao. Zauważywszy moje zniechęcenie rozmową z turystą, zahaczył mnie za koszulę palcem krogulcem głuchoniemy człowiek na lotnisku. Niemal zaciągnął mnie pod witrynę sklepową i wskazał grę. - Kup białasko - to pogramy - dawał do zrozumienia gestem. Spontan to spontan - bez wahania poleciałam do bankomatu i machnęłam się na Bao. Siedzieliśmy na schodach. Pokazał mi dwa rodzaje gry - wersję Bao Simple i Bao Zanzibar, uczyliśmy się na tej uproszczonej. O ile na początku oczarowana magią gry na lotnisku zupełnie sobie nie radziłam, po kilku rundach po raz pierwszy pokonałam w grę miejscowego. Był piękny, październikowy, upalny dzień, chowałam do plecaka mój nowy skarb, upychając go - taniej niż na Zanzibarze! - zakupionymi mydełkami dla znajomych.

NAUCZ SIĘ BAO NIE WYCHODZĄC Z DOMU!
Tutorial Bao:

http://www.baogame.com/

Ugandyjski Breakdance w Różanymstoku / Ugandan Breakdance in Rozanystok

Results of a breakdance workshop in Rozanystok, Poland/ Efekty warsztatow breakdance w Rozanymstoku, Polska - wynik pracy stowarzyszenia Engram




First song in history written and composed in Luganda as a Polish videoclip!!!/
Pierwszy polski teledysk z piosenką skomponowaną w języku luganda!

piątek, 12 czerwca 2009

Pierwsze dni w Polsce


Pierwszy raz spali w prawdziwej pościeli.
Pachniała.
Mieli poduszki, w które się wtulali, miękkie, szerokie łóżka.
Rozgoszczeni po przyjeździe do pokojów, po odkryciu, że w łazience jest ciepła woda, po kolei wchodzili pod gorący prysznic.
Po kilku godzinach przyjechał pierwszy gość z prezentami: paczką dezodorantów, psikali się i nie mieli dość.
Pachnieli, jak prawdziwi mężczyźni.

Zeszli na kolację. Ks. Ryszard nie mylił się - uprzedzał pracowników kuchni, że będą za każdym razem jedli, jakby to był ich ostatni posiłek.
Było wszystko: ryż, mięso, sałatka. Potem prawdziwe jabłka, kompot, na talerzach leżały pączki, oni chodzili po dokładki kurczaka.
Wstali od stołu ciężcy, niektórzy chichotali, jak próbowano im podać więcej na talerz.
Zaczęli żartować powtarzając po proponujących w języku luganda: "ha ha, może jeszcze chcesz, może Ci nałożyć?"
Dla nich to było absurdalne, żart, tak nikt nigdy im nie proponował, nigdy do syta.

Po dwóch godzinach zeszli trochę oszołomieni na mszę do kaplicy. Niektórym kręciło się w głowach a Mojżesz nie wytrzymał: zwymiotował i resztę dnia spędził u siebie w pokoju.
Dla pozostałych była to nauczka a w czasie kolacji-grilla wychowawcy powtarzali: nie jedzcie zachłannie.

Trudno było zasnąć - tyle wrażeń.
Mojżesz nie mógł przestać myśleć o tym, jakie przerażenie wywołał u niego pierwszy lot samolotem. Zawsze marzył, by być pilotem, teraz uważał, że to byłoby straszne.

Czekały na nich kolejne, pełne wrażeń, dni.

środa, 27 maja 2009

Chłopcy ulicy z Ugandy

Chłopcy ulicy z Ugandy, chłopcy ulicy z Namugongo... wpisuję w poszukiwaniu nowych wieści o Simonie, Richardzie, Mosesu czy Ivanie. Dobiega końca kampania medialna na ich rzecz, którą organizuję z Agnieszką. I znów tęsknię za Czarnym Lądem...

niedziela, 26 kwietnia 2009

Coś na ząb


W Ugandzie dzieci pozostawiają mleczaki tajemniczym szczurkom. Bajka głosi, że gryzonie wobec posiadania bardzo krótkich i słabych ząbków muszą co jakiś czas je wymieniać. Chętnie korzystają więc z uzębienia ludzkiego i są nawet w stanie za nie dopłacić. Dzieci zostawiają więc wieczorem w kątach siedzib mleczaki, by w nocy małe skarby skradły szczury. Rano w miejsce każdego zęba ma leżeć moneta o wartości 500 szylingów, za równowartość której w sklepie czeka garść cukierków. Zamiast więc biadolić nad luźnym siekaczami, dzieci w Ugandzie spędzają czas na próbach rozruszania mleczaków, żeby wcześniej wypadły :-)

Czwórka już się rusza? Jeszcze nie, trzeba trochę rozbujać...

sobota, 25 kwietnia 2009

98.7


98.7 % chimp – stoi jak wół na brązowej koszulce, którą po powrocie z Afryki podarowałam ojcu. Ni mniej, ni więcej – dokładnie 98.7% genów homo sapiens sapiens dzieli z szympansem. Niby nic - 51% wspólnych genów mamy z bananem a 85% z myszą, ale trzeba znaleźć jakieś dobrze sprzedające się hasło reklamowe

Upał. Jezioro Wiktoria. Płyniemy. Kampala szalała wczoraj, bo Manchester wygrał z Arsenalem. Wielki krzyk w całym mieście, na obrzeżach i w centrum. Dziś wszyscy zmęczeni. Bart ogląda się na Włoszkę – ta przesuwa sznurek buddyjskich paciorków. Słychać ruch wioseł. Barta film o szympansach z wyspy Ngamba dla CNN Inside Africa kilka lat temu wygrał w konkursie na najlepszy dokument afrykański dokument roku – to tej nagrodzie zawdzięczamy zaproszenie na 25 rocznicę powstania Chimpanzee Sanctuary na jeziorze Wiktorii. Przyciąga mnie obecność osoby Jane Goodall, która w końcu jednak na wyspę nie dotrze z powodu choroby jednego z tanzańskich osobników.

Na Ngamba pierwsze kroki kieruję do szpitala dla szympansów. Moim głównym celem jest wiedza, na ile człowiek ingeruje w ich życie. Przeraża mnie zamknięcie szympansów w jednej części wyspy i uzależnianie ich dokarmiania od człowieka. Spędzam bite 6 godzin na rozmowach z lekarzami i psychologami (głównie z Instytutu Maxa Plancka) i słyszę nowinki większe niż te, że szympans jest w stanie zaplanować akcję rzucania w turystów kamieniami.



Szympansice na Ngamba dostają pojemnik tabletek antykoncepcyjnych, które przed połknięciem rozdzielają między sobą, poproszone o oddanie mocz na badania biorą pojemnik i wypełniony oddają, a niektóre szympansice umiały gestami pokazać, że wolą plastry od tabletek. Reagują na imię, choć te oswojone z wyspą i trenerami nie odróżniają innych szympansów od ludzi i zbyt silnie chwytają ludzi za rękę.
Prawdziwą, nieopublikowaną jeszcze nowością jest w miarę dokładne skorelowanie skali częstotliwości dźwięków z konkretnymi potrzebami szympansów. W ubiegłym roku także po raz pierwszy przeprowadzono – właśnie na Ngambie – eksperyment. Na altruizm - czy szympans świadomy tego, że nie dostanie bananów z zamkniętego pudełka w sąsiedniej klatce, ułatwi jego otwarcie pociągając za sznurek, co pozwoli na to, by inne osobniki mogły się pożywić. Odblokowuje mechanizm nawet osobnikom, za którymi nie przepada.

Seks u szympansów traktowany jest nie tylko jako zajęcie reproduktywne, ale u pokłóconych osobników jest to sposób na pogodzenie się. Kilka procent szympansów na wyspie dostaje leki antyretrowirusowe – mają wirus SIV, szympansią HIV, która rzekomo przeszła później na człowieka[1]. Co ciekawe, jedną ze ścieżek walki z HIV jest odkrycie, dlaczego szympanse są nosicielami SIV, ale na niego nie umierają.

[1] Oskarżony o doprowadzenie do takiego stanu rzeczy był niesłusznie przez niedługi czas polak, niejaki prof. Koprowski. Podejrzenia wkrótce zdementowano http://www.falszywy.trop-reportera.pl/aids-hiv/aids-hiv/aids-hiv.html

piątek, 6 lutego 2009

SWAHILI COAST, Tanganyika, 19 października 2008

Słowo Tanzania pochodzi od dwóch: Tanganyika i Zanzibar. Tanzański prezydent Nyerere słynie z tego, że scalił dwie całostki w jedno.

Jestem w autobusie do Dar es Salaam (arab. Dom Pokoju).

- Niesamowita te tanzańskie domy, prawda? – szepcze mi w ucho współtowarzysz podróży, wskazując palcem na przesuwające się za oknem małe konstrukcje. Nie dziwi mnie to stwierdzenie - nie ma co porównywać ich z ugandyjskimi.
- Ładne w istocie – przyznaję.
- Przede wszystkim solidnie zbudowane, moja droga. Jak patrzę na te domy z kamienia to wiem, że one doczekają nadejścia Jezusa Chrystusa. A Masajki -nasze sąsiadki - podobają Ci się? – karmi mnie oczywistościami, traktując jak zwykłą turystkę.
- Tak, piękne. A domy solidnie zbudowane – poprawiam się.
- O, dobrze to ujęłaś – Masajki są piękne. A dlaczego? – miejscowi czasem chcieliby mnie zagryźć. Niestety znam prawidłową odpowiedź.
- Bardzo prawdziwe, piękne w swojej ludzkiej autentyczności. Nie ma w nich żadnego plastiku.
- No takiej odpowiedzi to się nie spodziewałem od muzungu. Ale dokładnie tak samo myślę.






Pączek i parówka

Dobrze jest pisać o Afryce z perspektywy czystego biurka w Mokotowskim mieszkaniu, zagryzając pizzę, ze stopami opartymi o kaloryfer. Dobrze nieskończenie rozkoszować się różnymi smakami: czosnkowymi sosami na chrupiących, doprawionych ziołami grzankach, plastikowymi misiami Haribo, ciepłymi ciastkami z jabłkiem i cynamonem na francuskim cieście. Za oknem księżycowy, nie bardzo szczypiący w nosy klimat. Gołe drzewa i granatowo fioletowy kolor nieba o szóstej po południu już trzeci miesiąc, Amy Winehouse jak kot, słodko zawodzi na cały regulator.

Potrzebowałam tej zmiany, chciałam wreszcie brzuch zapchać, jak wróciłam miałam możliwość spróbowania wszystkiego. Najtrudniej było zabrać się do pisania, tyle było rodzajów szamponów do nałożenia na włosy i perfum do psiknięcia w dziwne miejsca. Zmysły mam wciąż wyostrzone, uśmiechów szukam pełniejszych i emocji bardziej podkręconych.

Pracy nie mam, pewnie wyglądam i piszę w zbyt nudny sposób. Dla mnie teraz im bliżej szczerości, tym ciekawiej. Może moje CV wygląda dość niewiarygodnie i najwyżej można je przejrzeć z powątpiewającym i kpiącym uśmiechem. Nie mogę się najeść, wskazówka wagi przesunęła się o 10, wielkich, mamucich oczek. Nie chce mi się ciekawie pisać ani niczym zasłużyć na wielkie pensje czy ludzkie pochwały. Nie chcę być znana, ostatnio marzę, by walczyć w cichości biurka o wielkie sprawy.

Tymczasem wiele jest afrykańskich zapisków, które nie ujrzały jeszcze światła dziennego, zabieram się więc niniejszym do roboty – wklejania.