Alpy koloru ciemnego piernika zalane puchem jak przypieczony na wierzchu lukier. Zbocza zakrapiane ciemnozielonym tuszem wilgotnych o tej porze roku iglaków.
Cały region spowity cienką woalką szarych chmur, jak welon panny młodej.
Lecimy nad Adriatykiem, pod nami z jednej strony półwysep Apeniński a z drugiej Bałkański. Szarobłękitny. Na nim jak oka w rosole podłużne wyspy otoczone białą obwódką biało piaszczystej plaży. Gdy wylatujemy coraz głębiej w morze, chmury się rozwarstwiają i zawieszone są na dwóch poziomach. Pierwsza warstwa jest wciąż woalką, druga to małe kłęby, owieczki zupełnie nieregularnie rozłożone. Turbulencje świadczą o wyraźnych ruchach powietrza przenikniętego promieniami słońca. Białe fale poprószyły morze jak cukier puder.
A ponad tymi chmurami ten sam zawsze księżyc, jak pół plastra cytryny, który w miarę przemierzonych mil odsłania coraz to nowe oblicze z uśmiechniętej buzi północy do południowego królika. W grudniu wskazuje kierunek południowo-wschodni i wcale się nie dziwię, że odbił swoje oblicze na flagach Turcji czy Chin.
Z czasem warstwa chmur staje się coraz grubsza. Zasuwam białe plastikowe okienko samolotu.