środa, 27 maja 2009

Chłopcy ulicy z Ugandy

Chłopcy ulicy z Ugandy, chłopcy ulicy z Namugongo... wpisuję w poszukiwaniu nowych wieści o Simonie, Richardzie, Mosesu czy Ivanie. Dobiega końca kampania medialna na ich rzecz, którą organizuję z Agnieszką. I znów tęsknię za Czarnym Lądem...

niedziela, 26 kwietnia 2009

Coś na ząb


W Ugandzie dzieci pozostawiają mleczaki tajemniczym szczurkom. Bajka głosi, że gryzonie wobec posiadania bardzo krótkich i słabych ząbków muszą co jakiś czas je wymieniać. Chętnie korzystają więc z uzębienia ludzkiego i są nawet w stanie za nie dopłacić. Dzieci zostawiają więc wieczorem w kątach siedzib mleczaki, by w nocy małe skarby skradły szczury. Rano w miejsce każdego zęba ma leżeć moneta o wartości 500 szylingów, za równowartość której w sklepie czeka garść cukierków. Zamiast więc biadolić nad luźnym siekaczami, dzieci w Ugandzie spędzają czas na próbach rozruszania mleczaków, żeby wcześniej wypadły :-)

Czwórka już się rusza? Jeszcze nie, trzeba trochę rozbujać...

sobota, 25 kwietnia 2009

98.7


98.7 % chimp – stoi jak wół na brązowej koszulce, którą po powrocie z Afryki podarowałam ojcu. Ni mniej, ni więcej – dokładnie 98.7% genów homo sapiens sapiens dzieli z szympansem. Niby nic - 51% wspólnych genów mamy z bananem a 85% z myszą, ale trzeba znaleźć jakieś dobrze sprzedające się hasło reklamowe

Upał. Jezioro Wiktoria. Płyniemy. Kampala szalała wczoraj, bo Manchester wygrał z Arsenalem. Wielki krzyk w całym mieście, na obrzeżach i w centrum. Dziś wszyscy zmęczeni. Bart ogląda się na Włoszkę – ta przesuwa sznurek buddyjskich paciorków. Słychać ruch wioseł. Barta film o szympansach z wyspy Ngamba dla CNN Inside Africa kilka lat temu wygrał w konkursie na najlepszy dokument afrykański dokument roku – to tej nagrodzie zawdzięczamy zaproszenie na 25 rocznicę powstania Chimpanzee Sanctuary na jeziorze Wiktorii. Przyciąga mnie obecność osoby Jane Goodall, która w końcu jednak na wyspę nie dotrze z powodu choroby jednego z tanzańskich osobników.

Na Ngamba pierwsze kroki kieruję do szpitala dla szympansów. Moim głównym celem jest wiedza, na ile człowiek ingeruje w ich życie. Przeraża mnie zamknięcie szympansów w jednej części wyspy i uzależnianie ich dokarmiania od człowieka. Spędzam bite 6 godzin na rozmowach z lekarzami i psychologami (głównie z Instytutu Maxa Plancka) i słyszę nowinki większe niż te, że szympans jest w stanie zaplanować akcję rzucania w turystów kamieniami.



Szympansice na Ngamba dostają pojemnik tabletek antykoncepcyjnych, które przed połknięciem rozdzielają między sobą, poproszone o oddanie mocz na badania biorą pojemnik i wypełniony oddają, a niektóre szympansice umiały gestami pokazać, że wolą plastry od tabletek. Reagują na imię, choć te oswojone z wyspą i trenerami nie odróżniają innych szympansów od ludzi i zbyt silnie chwytają ludzi za rękę.
Prawdziwą, nieopublikowaną jeszcze nowością jest w miarę dokładne skorelowanie skali częstotliwości dźwięków z konkretnymi potrzebami szympansów. W ubiegłym roku także po raz pierwszy przeprowadzono – właśnie na Ngambie – eksperyment. Na altruizm - czy szympans świadomy tego, że nie dostanie bananów z zamkniętego pudełka w sąsiedniej klatce, ułatwi jego otwarcie pociągając za sznurek, co pozwoli na to, by inne osobniki mogły się pożywić. Odblokowuje mechanizm nawet osobnikom, za którymi nie przepada.

Seks u szympansów traktowany jest nie tylko jako zajęcie reproduktywne, ale u pokłóconych osobników jest to sposób na pogodzenie się. Kilka procent szympansów na wyspie dostaje leki antyretrowirusowe – mają wirus SIV, szympansią HIV, która rzekomo przeszła później na człowieka[1]. Co ciekawe, jedną ze ścieżek walki z HIV jest odkrycie, dlaczego szympanse są nosicielami SIV, ale na niego nie umierają.

[1] Oskarżony o doprowadzenie do takiego stanu rzeczy był niesłusznie przez niedługi czas polak, niejaki prof. Koprowski. Podejrzenia wkrótce zdementowano http://www.falszywy.trop-reportera.pl/aids-hiv/aids-hiv/aids-hiv.html

piątek, 6 lutego 2009

SWAHILI COAST, Tanganyika, 19 października 2008

Słowo Tanzania pochodzi od dwóch: Tanganyika i Zanzibar. Tanzański prezydent Nyerere słynie z tego, że scalił dwie całostki w jedno.

Jestem w autobusie do Dar es Salaam (arab. Dom Pokoju).

- Niesamowita te tanzańskie domy, prawda? – szepcze mi w ucho współtowarzysz podróży, wskazując palcem na przesuwające się za oknem małe konstrukcje. Nie dziwi mnie to stwierdzenie - nie ma co porównywać ich z ugandyjskimi.
- Ładne w istocie – przyznaję.
- Przede wszystkim solidnie zbudowane, moja droga. Jak patrzę na te domy z kamienia to wiem, że one doczekają nadejścia Jezusa Chrystusa. A Masajki -nasze sąsiadki - podobają Ci się? – karmi mnie oczywistościami, traktując jak zwykłą turystkę.
- Tak, piękne. A domy solidnie zbudowane – poprawiam się.
- O, dobrze to ujęłaś – Masajki są piękne. A dlaczego? – miejscowi czasem chcieliby mnie zagryźć. Niestety znam prawidłową odpowiedź.
- Bardzo prawdziwe, piękne w swojej ludzkiej autentyczności. Nie ma w nich żadnego plastiku.
- No takiej odpowiedzi to się nie spodziewałem od muzungu. Ale dokładnie tak samo myślę.






Pączek i parówka

Dobrze jest pisać o Afryce z perspektywy czystego biurka w Mokotowskim mieszkaniu, zagryzając pizzę, ze stopami opartymi o kaloryfer. Dobrze nieskończenie rozkoszować się różnymi smakami: czosnkowymi sosami na chrupiących, doprawionych ziołami grzankach, plastikowymi misiami Haribo, ciepłymi ciastkami z jabłkiem i cynamonem na francuskim cieście. Za oknem księżycowy, nie bardzo szczypiący w nosy klimat. Gołe drzewa i granatowo fioletowy kolor nieba o szóstej po południu już trzeci miesiąc, Amy Winehouse jak kot, słodko zawodzi na cały regulator.

Potrzebowałam tej zmiany, chciałam wreszcie brzuch zapchać, jak wróciłam miałam możliwość spróbowania wszystkiego. Najtrudniej było zabrać się do pisania, tyle było rodzajów szamponów do nałożenia na włosy i perfum do psiknięcia w dziwne miejsca. Zmysły mam wciąż wyostrzone, uśmiechów szukam pełniejszych i emocji bardziej podkręconych.

Pracy nie mam, pewnie wyglądam i piszę w zbyt nudny sposób. Dla mnie teraz im bliżej szczerości, tym ciekawiej. Może moje CV wygląda dość niewiarygodnie i najwyżej można je przejrzeć z powątpiewającym i kpiącym uśmiechem. Nie mogę się najeść, wskazówka wagi przesunęła się o 10, wielkich, mamucich oczek. Nie chce mi się ciekawie pisać ani niczym zasłużyć na wielkie pensje czy ludzkie pochwały. Nie chcę być znana, ostatnio marzę, by walczyć w cichości biurka o wielkie sprawy.

Tymczasem wiele jest afrykańskich zapisków, które nie ujrzały jeszcze światła dziennego, zabieram się więc niniejszym do roboty – wklejania.

wtorek, 2 września 2008

Staszek, 2 września 2008

Staszek jest w wieku mojego ojca. Ostatni raz był w Polsce w grudniu, na święta, ale rodziny nie widział. Tłumaczy mi przy piwie w małym barze w Kirece, że tylko go denerwują, więc wolał święta spędzić z kolegami, bo "przyjaciele z podstawówki pozostają na całe życie".
- To ilu masz synów, Staszek?
- Dwóch - spuszcza głowę. - Jeden ma 16, drugi 14.
- Nie tęsknią za Tobą?
(milczenie)
Do Ugandy Staszek wyjechał 12 lat temu, za pracą. Przyciągnęła go reklama w lokalnej gdyńskiej gazecie. Poszukiwano pracowników w przemyśle stoczniowym na równiku. Siedział w porcie, już wtedy miał słabość do alkoholu. Do tego problemy z żoną i dzieci. - Trzech nas chciało tej roboty - ale ja miałem największe doświadczenie - tłumaczy z uśmiechem.
Mowa Staszka jest dla mnie niezrozumiała. Często zaczyna zdanie, kończy je w myślach. Zdarza mu się zapamiętać się i tracić kontakt z otoczeniem. Po kilku minutach wydaje mu się, że wytłumaczył mi wszystko, co zdążyło przejść mu w tym czasie przez myśl. „Zdziczałem i czarni mi w tym sporo pomogli” – powtarza sięgając po piątą tego wieczoru butelkę.
Jedyną osobą, z którą, jak twierdzi, utrzymuje dobry kontakt jest jego przybrana córka, 16-letnia Ugandyjka, Jackie. „Nazywa mnie ‘dad’, wiesz?” – powtarza przez łzy. Nie umie powstrzymać histerycznego łkania. Wynajmuje dom dla obojga i płaci za Jackie składkę szkolną.
- Nie jesteś z nią związany? – pytam uważnie śledząc jego ruchy.
- No co ty, robię to bezinteresownie. A po paru chwilach dodaje: - Próbowałem kilka razy trochę ją podotykać, ale nie chce. Naprawdę jej nie rozumiem.
Ja też nie rozumiem Jackie i jej rówieśniczek. Od wielu lat organizacje pozarządowe bezskutecznie próbują walczyć z ugandyjskim fenomenem „sugar daddies” – sponsorów.
Staszek odwozi mnie do domu. Po drodze ledwo uchodzimy z życiem – Staszek omal nie doprowadził nas do bardzo groźnego czołowego zderzenia. Nie udało mi się go przekonać, żebyśmy wzięli taksówkę. Prowadzi, jak miejscowi, nawet po kilku piwach, 4 razy „skasował samochód”, za każdym razem wychodził bez szwanku. Po traumatycznym przeżyciu nie pozwala mi wysiąść z samochodu, zmusza mnie, bym została i pojechała z nim zobaczyć miejsce pracy. Z duszą na ramieniu pokonuję trasę. Wysiadam.
- Moja koleżanka mieszka w pobliżu – przekonuję.
Staszek żegna się ze łzami.
- Tak bardzo chciałem porozmawiać z kimś po polsku, dziękuję, że się zgodziłaś.
- Do widzenia– żegnam Polaka po raz ostatni i znikam prędko za rogiem.

poniedziałek, 21 lipca 2008

Matatu, 21 lipca 2008

Za oknami matatu przesuwają się scenki. Na moich kolanach ciepło czyjejś, swobodnie spoczywającej dłoni. Nie czuć w niej spięcia, nie znać stresu, to tu w Ugandzie jakieś abstrakcyjne pojęcie. Właściciel dłoni pewnie przejęty jest swoimi małymi sprawami, ale nie wpływa to na stan jego ciała a nawet umysłu.
- Przesuniesz się odrobinę? - pytam trochę nerwowo.
- Ja z tym nie mam żadnego problemu – odpowiada i posłusznie daje mi miejsce.
Nie ma może w umyśle mojego sąsiada miejsca na zbyt perspektywiczne myślenie, ale nie ma też przejęcia problemami, których nie ma. - Nie denerwuje Cię w Kampali ten tłok, kurz i korki? – pyta szczerze.
- Ja przyzwyczajona.
- Ja chyba wkrótce wrócę na wieś i będę kopać.
No tak, przecież zawsze można wrócić na wieś – myślę. Wszystko daje ziemia, do takich standardów są przyzwyczajeni w większości pochodzący z innych części Ugandy mieszkańcy Kampali. Dobrze wrócić na wieś. Nie ma oczekiwań, nie ma roszczeń, nie ma zawodu. Mimo to znam takich, co od 8 lat kilka razy w tygodniu powtarzają, że niebawem wrócą na wieś. Nie mogą długo usiedzieć w stolicy, tęsknią za wykarmionym słońcem mango z północy. Ale nie wracają. Konflikt wystraszył ich na dobre i nie wiadomo, czy nadejdzie wiecznie oczekiwany dzień powrotu do ziemi obiecanej. Pojawiła się też perspektywa życia według nowych standardów, trudno je porzucić na rzecz grzebania w ziemi. Mimo to, Mama Rose powtarza zawsze, że Kitgum jest naj. Cieszą mnie przejawy lokalnych patriotyzmów. To napawa nadzieją na jedną Ugandę, bez podziałów i wojen.

Wyglądam za okno. Zawsze wrażenie robi na mnie ile można załadować na taki rower albo motorową taksówkę boda-boda. Z bagażnika jednośladu czasami zwisa bezładnie tuzin powiązanych w pęczek za nogi żywych kur lub wytrzeszczających oczy gęsi czekających na przeznaczenie.