Na skwerach Kampali lądują wielkie marabuty i kleszczaki afrykańskie. Pastwią się nad resztkami wydłubanymi ze sterty śmieci.
W Ugandzie brak romantyzmu, mało na ulicach delikatności. W mieście Trudno spotkać wróbelka, słowika, mało uwagi poświęca się niewielkim ptaszkom. Dominującą jest obecność kleszczaków, wielkich marabutów, gąsiorów, indyków z grubą gardzielą. Atrybuty i symbole męskości przeważają w tutejszej przyrodzie. Dobrze jest, gdy coś zwisa, gdy się przelewa. Naładowane do granic możliwości pickupy i rowery wożące po kilkadziesiąt kilo bagażu, obwisłe kobiece piersi, zamiatające o ziemię skrzydła próbujących unieść się do lotu ptaków; przy lądowaniu ledwo dają się złożyć; przyrodzenie słonia, ciągnące się po trawie. Obfite kształty sunących powoli ulicami Ugandyjek, wydatne policzki i wyłupiaste oczy. Także ich wzrok przyciąga to, co wzbudza pożądanie, jest w pewien sposób w nadmiarze.
Nie tęsknię za ckliwym europejskim romantyzmem i gestami bez pokrycia. Za push-upami i cukierkową modą, pretensjonalnym rowerem z lat trzydziestych z piękną, długowłosą pasażerką w groszkowej spódnicy. Za i-podem wystającym z kieszeni wyprasowanych w kant spodni od Versace. Zapomniałam już smak wytrawnego wina, nawet wielofunkcyjny piekarnik parowy nie jest dla mnie sekretem genialnego smaku potraw.
2 komentarze:
Z tymi kondorami to chyba coś pomyliłaś ;)
oczywiście chodziło o kleszczaki, kondorom pozwoliłam a tego posta odfrunąć w dalekie Andy;-)
Prześlij komentarz