wtorek, 6 maja 2008

W drodze do Gulu, 3 kwietnia 2008

Sprzedawcy zza okna stale nagabują siedzących w autobusie. Wyciągają szyje i ręce: mięso na patyku, banan, woda, mango. „Mango? Niemyte? Nie dziękuję.” - „Masz w prezencie”: młoda dziewczyna wciska mi do wyciągniętej za okno autobusu ręki. Uśmiecham się ciepło. Wyciągam ręce i owoc za okno, by przemyć je w wodzie z butelki. Ochotę na mango przepłacę siedemdziesięcioma kilometrami wyciągania sobie włókien soczystego i rześkiego mango z pomiędzy zębów. Nie mam na nie sposobu. Teraz rozumiem, dlaczego Monika usilnie nakłaniała mnie przed wyjazdem do zabrania nitek do zębów. Nie wiedziałam tylko, że powinnam mieć je stale przy sobie. Próbuję wygrzebywać opakowaniem po herbatnikach, moją starą wizytówką – bezskutecznie. Jak głupia siedzę z palcami wetkniętymi pomiędzy żuchwę górną i dolną, próbując wyłuskać choć jedną niteczkę. Mój sąsiad widząc moje poczynania wreszcie lituje się i sprzedaje mi sposób swoich dziadków: rękaw koszuli. Eureka! „Nyerere, dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej? Gdybyś nie milczał, oszczędzone byłyby mi długie godziny dłubiania”. „Myślałem, że jako biała nie będziesz skłonna wkładać sobie bluzki do buzi.” Wzruszam ramionami, znów niedogodnościami przepłacam kolor skóry.

Metoda na materiał jest skuteczna, zabiego trwa zaledwie 10 minut, odbywa się przy pomocy suchych kawałków rękawa. Szeroko się uśmiecham. „Czysto” – orzeka towarzysz podróży.

Nade mną gwiazdy, tuż obok obóz dla uchodźców i granica z Sudanem. Siedzimy przed chatą, w której będę spała z rodziną Nyerere, który mnie tu zabrał. Wczoraj nagrywałam szefa obozu w Gulu, który zna Kony’ego. Kazał wszystkich w domu pozdrowić.

Brak komentarzy: