piątek, 6 lutego 2009

SWAHILI COAST, Tanganyika, 19 października 2008

Słowo Tanzania pochodzi od dwóch: Tanganyika i Zanzibar. Tanzański prezydent Nyerere słynie z tego, że scalił dwie całostki w jedno.

Jestem w autobusie do Dar es Salaam (arab. Dom Pokoju).

- Niesamowita te tanzańskie domy, prawda? – szepcze mi w ucho współtowarzysz podróży, wskazując palcem na przesuwające się za oknem małe konstrukcje. Nie dziwi mnie to stwierdzenie - nie ma co porównywać ich z ugandyjskimi.
- Ładne w istocie – przyznaję.
- Przede wszystkim solidnie zbudowane, moja droga. Jak patrzę na te domy z kamienia to wiem, że one doczekają nadejścia Jezusa Chrystusa. A Masajki -nasze sąsiadki - podobają Ci się? – karmi mnie oczywistościami, traktując jak zwykłą turystkę.
- Tak, piękne. A domy solidnie zbudowane – poprawiam się.
- O, dobrze to ujęłaś – Masajki są piękne. A dlaczego? – miejscowi czasem chcieliby mnie zagryźć. Niestety znam prawidłową odpowiedź.
- Bardzo prawdziwe, piękne w swojej ludzkiej autentyczności. Nie ma w nich żadnego plastiku.
- No takiej odpowiedzi to się nie spodziewałem od muzungu. Ale dokładnie tak samo myślę.






Pączek i parówka

Dobrze jest pisać o Afryce z perspektywy czystego biurka w Mokotowskim mieszkaniu, zagryzając pizzę, ze stopami opartymi o kaloryfer. Dobrze nieskończenie rozkoszować się różnymi smakami: czosnkowymi sosami na chrupiących, doprawionych ziołami grzankach, plastikowymi misiami Haribo, ciepłymi ciastkami z jabłkiem i cynamonem na francuskim cieście. Za oknem księżycowy, nie bardzo szczypiący w nosy klimat. Gołe drzewa i granatowo fioletowy kolor nieba o szóstej po południu już trzeci miesiąc, Amy Winehouse jak kot, słodko zawodzi na cały regulator.

Potrzebowałam tej zmiany, chciałam wreszcie brzuch zapchać, jak wróciłam miałam możliwość spróbowania wszystkiego. Najtrudniej było zabrać się do pisania, tyle było rodzajów szamponów do nałożenia na włosy i perfum do psiknięcia w dziwne miejsca. Zmysły mam wciąż wyostrzone, uśmiechów szukam pełniejszych i emocji bardziej podkręconych.

Pracy nie mam, pewnie wyglądam i piszę w zbyt nudny sposób. Dla mnie teraz im bliżej szczerości, tym ciekawiej. Może moje CV wygląda dość niewiarygodnie i najwyżej można je przejrzeć z powątpiewającym i kpiącym uśmiechem. Nie mogę się najeść, wskazówka wagi przesunęła się o 10, wielkich, mamucich oczek. Nie chce mi się ciekawie pisać ani niczym zasłużyć na wielkie pensje czy ludzkie pochwały. Nie chcę być znana, ostatnio marzę, by walczyć w cichości biurka o wielkie sprawy.

Tymczasem wiele jest afrykańskich zapisków, które nie ujrzały jeszcze światła dziennego, zabieram się więc niniejszym do roboty – wklejania.

wtorek, 2 września 2008

Staszek, 2 września 2008

Staszek jest w wieku mojego ojca. Ostatni raz był w Polsce w grudniu, na święta, ale rodziny nie widział. Tłumaczy mi przy piwie w małym barze w Kirece, że tylko go denerwują, więc wolał święta spędzić z kolegami, bo "przyjaciele z podstawówki pozostają na całe życie".
- To ilu masz synów, Staszek?
- Dwóch - spuszcza głowę. - Jeden ma 16, drugi 14.
- Nie tęsknią za Tobą?
(milczenie)
Do Ugandy Staszek wyjechał 12 lat temu, za pracą. Przyciągnęła go reklama w lokalnej gdyńskiej gazecie. Poszukiwano pracowników w przemyśle stoczniowym na równiku. Siedział w porcie, już wtedy miał słabość do alkoholu. Do tego problemy z żoną i dzieci. - Trzech nas chciało tej roboty - ale ja miałem największe doświadczenie - tłumaczy z uśmiechem.
Mowa Staszka jest dla mnie niezrozumiała. Często zaczyna zdanie, kończy je w myślach. Zdarza mu się zapamiętać się i tracić kontakt z otoczeniem. Po kilku minutach wydaje mu się, że wytłumaczył mi wszystko, co zdążyło przejść mu w tym czasie przez myśl. „Zdziczałem i czarni mi w tym sporo pomogli” – powtarza sięgając po piątą tego wieczoru butelkę.
Jedyną osobą, z którą, jak twierdzi, utrzymuje dobry kontakt jest jego przybrana córka, 16-letnia Ugandyjka, Jackie. „Nazywa mnie ‘dad’, wiesz?” – powtarza przez łzy. Nie umie powstrzymać histerycznego łkania. Wynajmuje dom dla obojga i płaci za Jackie składkę szkolną.
- Nie jesteś z nią związany? – pytam uważnie śledząc jego ruchy.
- No co ty, robię to bezinteresownie. A po paru chwilach dodaje: - Próbowałem kilka razy trochę ją podotykać, ale nie chce. Naprawdę jej nie rozumiem.
Ja też nie rozumiem Jackie i jej rówieśniczek. Od wielu lat organizacje pozarządowe bezskutecznie próbują walczyć z ugandyjskim fenomenem „sugar daddies” – sponsorów.
Staszek odwozi mnie do domu. Po drodze ledwo uchodzimy z życiem – Staszek omal nie doprowadził nas do bardzo groźnego czołowego zderzenia. Nie udało mi się go przekonać, żebyśmy wzięli taksówkę. Prowadzi, jak miejscowi, nawet po kilku piwach, 4 razy „skasował samochód”, za każdym razem wychodził bez szwanku. Po traumatycznym przeżyciu nie pozwala mi wysiąść z samochodu, zmusza mnie, bym została i pojechała z nim zobaczyć miejsce pracy. Z duszą na ramieniu pokonuję trasę. Wysiadam.
- Moja koleżanka mieszka w pobliżu – przekonuję.
Staszek żegna się ze łzami.
- Tak bardzo chciałem porozmawiać z kimś po polsku, dziękuję, że się zgodziłaś.
- Do widzenia– żegnam Polaka po raz ostatni i znikam prędko za rogiem.

poniedziałek, 21 lipca 2008

Matatu, 21 lipca 2008

Za oknami matatu przesuwają się scenki. Na moich kolanach ciepło czyjejś, swobodnie spoczywającej dłoni. Nie czuć w niej spięcia, nie znać stresu, to tu w Ugandzie jakieś abstrakcyjne pojęcie. Właściciel dłoni pewnie przejęty jest swoimi małymi sprawami, ale nie wpływa to na stan jego ciała a nawet umysłu.
- Przesuniesz się odrobinę? - pytam trochę nerwowo.
- Ja z tym nie mam żadnego problemu – odpowiada i posłusznie daje mi miejsce.
Nie ma może w umyśle mojego sąsiada miejsca na zbyt perspektywiczne myślenie, ale nie ma też przejęcia problemami, których nie ma. - Nie denerwuje Cię w Kampali ten tłok, kurz i korki? – pyta szczerze.
- Ja przyzwyczajona.
- Ja chyba wkrótce wrócę na wieś i będę kopać.
No tak, przecież zawsze można wrócić na wieś – myślę. Wszystko daje ziemia, do takich standardów są przyzwyczajeni w większości pochodzący z innych części Ugandy mieszkańcy Kampali. Dobrze wrócić na wieś. Nie ma oczekiwań, nie ma roszczeń, nie ma zawodu. Mimo to znam takich, co od 8 lat kilka razy w tygodniu powtarzają, że niebawem wrócą na wieś. Nie mogą długo usiedzieć w stolicy, tęsknią za wykarmionym słońcem mango z północy. Ale nie wracają. Konflikt wystraszył ich na dobre i nie wiadomo, czy nadejdzie wiecznie oczekiwany dzień powrotu do ziemi obiecanej. Pojawiła się też perspektywa życia według nowych standardów, trudno je porzucić na rzecz grzebania w ziemi. Mimo to, Mama Rose powtarza zawsze, że Kitgum jest naj. Cieszą mnie przejawy lokalnych patriotyzmów. To napawa nadzieją na jedną Ugandę, bez podziałów i wojen.

Wyglądam za okno. Zawsze wrażenie robi na mnie ile można załadować na taki rower albo motorową taksówkę boda-boda. Z bagażnika jednośladu czasami zwisa bezładnie tuzin powiązanych w pęczek za nogi żywych kur lub wytrzeszczających oczy gęsi czekających na przeznaczenie.








Zanya, 14 lipca 2008

Przechodzę codziennie przez mały targ. Na targu obstępuje mnie gromadka zakatarzonych, brudnych czarnych istotek. Obejmują uda, wtulają się w pupę. Wczoraj wracałam z Namugongo do domu, ale nie wiedziałam, czemu wszystkie kobiety stały murem wzdłuż drogi, dwie lamentowały.
- Zanyę posłali do sklepu po mleko i wpadła pod samochód. Ma 6 lat, to ta, co cię tak kocha – tłumaczy Derrick.
- Gdzie ona jest? Co się z nią stało?
- Wsadzili ją na pickupa.
- Żyje?
- Chyba tak, trzęsie się w konwulsjach to chyba żyje, ale już długo tak leży, stopę jej odcięło, ma rozciętą mocno głowę, dużo krwi straciła a oni wciąż czekają.
- Mój Boże, na co czekają?
- Ta kobieta, która ją potrąciła siedzi tam na krawężniku – widzisz? Nie jest w stanie prowadzić. Masz prawo jazdy?
- Mam, gdzie zawieźć? Do publicznego, tak? Mulago?
Słyszymy pisk opon. Za kierownicą jakiś mężczyzna, tuż obok sprawczyni wypadku.

W nocy zadaję pytanie Mamie Rose, z którą mieszkam.
- Tych ludzi z targu przecież nie będzie stać na pogrzeb, Mama, jak oni grzebią zmarłych?
- Zawiną ją w kocyk i pod drzewo, koło drogi.

Rano nie wytrzymuję napięcia. Zanya, Zanya. Wychodzę za bramę i zapalam papierosa, pozdrawiam przechodniów, tu wszyscy mnie znają. Zaczepiam nieśmiało:
- Ssebo, ta dziewczynka, żywa?
Kiwa zaprzeczająco głową. Dopalam i wracam do swoich dziennikarskich spraw. Wieczorem wychodzę, umówiłam się ze znajomymi w centrum Kampali. Po drodze wstępuję do domu Derricka.
- Słyszałaś o dziewczynce? – wita pytaniem
- Słyszałam, ale powiedz.
- No więc jest w szpitalu i wyobraź sobie jest już w stanie siedzieć. Wczoraj w prywatnej klinice udzielono jej pierwszej pomocy a potem przewieźli do Mulago.

Dopada mnie euforia, nie rozumiem siebie, tak bardzo mi zależy na losach tych małych, co całe życie spędzą na targu. Tu się urodzili, tu umrą i tu będą pochowani. W tym czasie będą mieli swoje małe sprawy i zarobią swoje małe pieniądze. Będą pić cienką herbatę, w tym czasie ich dzieci będą bawić się oponami. Tylko gdy zacznie padać deszcz na targu będzie cicho i sennie.

Benetton za 5 zł, 5 lipca 2008

Kupiłam na moim targu najpiękniejszą suknię, jaką kiedykolwiek miałam. Od Benettona, za 4000 szylingów, równowartość 5 zł. Handlarka pewnie spuściłaby z ceny, ale nie miałam serca się targować. Tutejsi nie znają wartości ubrań z darów(a może to my nie znamy?). Suknia nieużywana, najwyższej jakości, stać na nią tylko białych turystów, miejscowi i tak nie kupią, ci co nabędą, nie zwrócą uwagę na jakość materiału czy metkę. Suknia traktowana jest jak suknia, koszula jak koszula, kupowane są ze względu na przeznaczenie a nie kolor, jakość wyrobu czy trendy.

Robota murzyna, 28 czerwca 2008

Raport: Afryka zapleczem Europy

Kilka razy dziennie nagabują mnie: biała, daj pieniądze.

- My też kilkanaście lat temu żyliśmy w biedzie, też nie było nas stać, niewiele można było kupić w sklepie, ale przynajmniej mieliśmy jakąś godność, nie wyciągaliśmy ręki – tłumaczę Josephowi – wy chyba swój honor macie w poważaniu.

- Nic nie wiesz o Afryce. Jesteś jedną z wielu białych, którzy odwiedzając nas, stawiają wciąż te same pytania.

- To mi wytłumacz. Chcę wiedzieć więcej.

- „Biały osadnik” zawitał tu kilkaset lat temu i nawet, gdy uzyskaliśmy niepodległość – nie zamierzał się stąd ruszyć. To co, że biały - jestem już w końcu Kenijczykiem - twierdził - zostaję. To biali zostali więc głowami firm, to oni dziś przedstawiają czarnemu gotowe projekty: jeśli chcesz zjeść, zgłoś się do tamtego "projektu", jeśli chcesz posłać dzieci do szkoły, wybierz się do włoskiego księdza, jeśli chcesz założyć firmę, idź do białego po dotację. W jaki sposób nasza mentalność ma się zmienić, skoro autorami projektów rzadko jesteśmy my sami? Dla nas Ty, biała, to od kilkuset lat synonim pieniądza. Jeśli do mojej organizacji pozarządowej przyjeżdża grupa Amerykanów, którzy zostawiają dzieciom ulicy mnóstwo pieniędzy, to oni są bohaterami. Gdy później zajrzysz, by pomóc tym samym dzieciom, porównają Cię z nimi: powiedzą, tamci Amerykanie to goście, a ta przyjechała, ma – na pewno ma, tylko nie chce nam dać. To wy, biali, budowaliście tu koleje, sklepy, ośrodki, szkoły. To wy stworzyliście tę zależność, nie my.

- Jak to możliwe, że młodzi ludzie godzą się na pensje wysokości 200 zł, czemu nie negocjujecie stawek, przecież to uwłacza waszej godności!

- Tu nikt o godności nie rozmawia. W jaki sposób mamy negocjować stawki – za nami kolejka chętnych do pracy, mamy świadomość – jeśli nie ja, szybko znajdzie się na to samo miejsce ktoś inny, lepiej od razu zakasać rękawy i mieć kilkudniowe doświadczenie w kieszeni. Robotę za 200 zł bierzemy z pocałowaniem ręki.

Ja nie byłem w Europie, ale mogę powiedzieć, że ją znam, niekiedy lepiej niż sami Wy sami. Wiem o jej historii, o potęgach austriackiej, niemieckiej, rosyjskiej, francuskiej...wiem też, że pod koniec lat 50-tych w Europie liczyły się tylko Stany i Rosja i to między nimi rozegrała się o Was bitwa. Wygrał kapitalizm, bo pod hasłem tzw. pomocy, za którą - nawet w perspektywie długoterminowej - nic nie chciano w zamian, zaoferowano Wam olbrzymie pieniądze. Dlatego się mówi, że przegrał socjalizm. Kupili Was, ale czy jesteście szczęśliwi?... Byłaś kiedyś w Kenii?

- Nie.

- Byłem tylko kilka dni, ale, naprawdę, w porównaniu do Ugandy, Kenia to bardzo rozwinięty kraj. Ale czy tamci ludzie są szczęśliwi tak jak Ugandyjczycy? My mało mamy, ale nie narzekamy, zawsze się uśmiechamy. Ale przede wszystkim nie narzekamy tak często jak Wy.